Z kilku skomplikowanych powodów historycznych Nazaret jest miastem w większości arabskim, co może czasem prowadzić do zaskoczeń. Nas kilka tu spotkało.

Pierwszą niespodzianką, szczególnie dla prowadzącego akurat samochód Bartka, było spotkanie się (czy raczej potykanie się, począwszy od Kany Galilejskiej, której zwiedzania nie wpisaliśmy do planu) z arabskim stylem jazdy. Kto to widział, ten wie, ale dla potomności warto opisać to i owo. Po pierwsze, jeździ się tak, żeby jakoś to było – a więc w ogóle nie funkcjonuje coś takiego jak przepisy czy pierwszeństwa. Żeby wyjechać z ulicy podporządkowanej należy wysuwać się z niej tak długo, aż jadący główną przestaną się mieścić (nawet wjeżdżając na przeciwny pas) i będą musieli wpuścić. Po drugie, jeśli wyjeżdżam w lewo i chcę potem skręcić jeszcze raz w lewo, to spokojnie mogę sobie pojechać pod prąd. Po trzecie, jeśli jest wąsko i nie da się tego zrobić, to zawsze zostaje chodnik. Po czwarte, nie ma powodu, dla którego nie należałoby zawracać na trzy w samym środku korka ciągnącego się na kilkaset metrów w obie strony.

To wszystko w Kanie. Potem wjechaliśmy do Nazaretu i utknęliśmy w korku. Zamiast linii rozdzielającej pasy ruchu był tu podwójny krawężnik, ale nie przeszkadzał on nikomu bardziej, niż znaki poziome w Tel Awiwie – czyli w ogóle. Do tego należy dorzucić przepychające się gdzie się da skutery, pieszych przechodzących jak i gdzie bądź (nie ma się co dziwić – gdyby czekali na wolną drogę, to zdążyliby umrzeć ze starości) oraz przesuwające się w tej zupie-korku autobusy komunikacji miejskiej, przyprawiające szczególnie siedzącą z tyłu Agnieszkę o chwile grozy w momencie, gdy napierały na ściany naszego pudełka na kółkach, podczas gdy ich kierowcy patrzyli w drugą stronę i rozmawiali z pasażerami.

Było zabawnie, ale prawdziwy surrealizm pojawił się w momencie, kiedy ze sklepu obok wyjechał wózek widłowy ujeżdżany przez dwóch młodzieńców i niewiele myśląc wcisnął się w korek tuż przed nami. Chwilę pokręcił się w lewo i w prawo, spróbował przepchnąć się prawą stroną między autobusem a „zaparkowaną” na światłach awaryjnych terenówką , potem chodnikiem, zawrócił, odbił się od krawężnika, cofnął, z rozpędu przejechał krawężnik i pojechał pod prąd drugim pasem. Radził sobie lepiej, niż skutery.

wozek1wozek2wozek3wozek4Okazuje się też, że do specyficznych zasad ruchu drogowego obywatele Galilei przyuczani są już od najmłodszych lat i od małego biorą w nim aktywny udział. Na zdjęciu uniwersalnie rozumiany sygnał „stary, weź się trochę cofnij, bo muszę wjechać”.

P1100024W końcu udało nam się przebić w pobliże Bazyliki Zwiastowania oraz znaleźć miejsce do parkowania na płatnym parkingu. Pan parkingowy życzył nam miłego zwiedzania i poprosił, żeby przyjść przed 18, bo on wtedy zamyka i idzie do domu.

Zwiedzanie

Pieszą pielgrzymkę po Nazarecie zaczęliśmy od Bazyliki Zwiastowania. Na prowadzącej do niej uliczce powitał nas olbrzymi billboard po angielsku i arabsku, informujący, że ci, którzy nie przyjmą Islamu są przegrani i skazani na potępienie (ale kupujcie, kupujcie od nas chrześcijańskie pamiątki). Potem nastąpiła niespodziewana ulewa, przed którą schroniliśmy się w krużgankach sanktuarium, gdzie wiszą mozaiki przedstawiające Matki Boże z różnych krajów, w tym polską z czasów Andersa oraz… esperantystyczną.

W Grocie Zwiastowania odbywała się msza święta, poszliśmy więc odwiedzić kościół św. Józefa, w krypcie którego mieści się wczesnochrześcijańskie baptysterium. Po powrocie przez górne piętro bazyliki okazało się, że jedna msza dobiegła końca, ale właśnie zaczyna się kolejna, więc zostało nam tylko kontemplować grotę zza barierek. Grota według tradycji była częścią domu Maryi (sam domek został przez specjalny korpus ekspedycyjny krzyżowców wywieziony z Nazaretu i ostatecznie trafił do Loreto we włoszech), baptysterium zaś ma być częścią domu Świętej Rodziny w czasach jej zamieszkiwania w Nazarecie.

Ze względu na konieczność powrotu do Tel Awiwu o rozsądnej porze, przedarliśmy się jeszcze tylko przez arabski targ do kościoła stojącego w miejscu dawnej synagogi, ale ten okazał się zamknięty. Wróciliśmy więc do naszego środka transportu i po pełnym wyzwań tankowaniu w dystrybutorze opisanym wyłącznie po hebrajsku (a była to najwyższa pora, musieliśmy już bowiem oszczędzać nawet na klimatyzacji) podjęliśmy próbę wydostania się z miasta. Moje „zdolności adaptacyjne” jeśli chodzi arabski styl jazdy okazały się „przerażające”, co pozwoliło nam skutecznie i z kilkoma ciekawymi przygodami opuścić gościnny Nazaret i ruszyć w drogę powrotną malowniczymi serpentynami.

Ostatnią godzinę jazdy spędziliśmy w zaś korku przed Tel Awiwem.