W rozmówkach angielsko-hebrajskich, które przeglądałem na lotnisku przed odlotem, jedno ze zdań na okoliczność podróży autobusem brzmiało: „Przepraszam, czy mógłby pan przełożyć karabin, bo chciałbym usiąść?”.

W korespondencji z kraju też od czasu do czasu ktoś pyta, na ile Izrael jest krajem zmilitaryzowanym i jak bardzo widać tu wojsko na ulicach.  Odpowiedź nie jest oczywista, bo z jednej strony, posterunki wojskowe rzucają się tu w oczy dużo mniej, niż na przykład w Egipcie, gdzie przed każdym hotelem stoi strażnik, a po drogach rozsiane są dziesiątki posterunków. Tu checkpointy stoją w zasadzie tylko przy granicach z Autonomią, a cała infrastruktura wojskowa jest dość skrzętnie schowana.

Z drugiej strony, po ulicach stale włóczy się duża ilość umundurowanej młodzieży płci obojga, w mundurach i pod bronią. Tak bowiem wojsko (oraz „służba zastępcza”, czyli np. celna) wypuszcza tu na przepustki. Poborowi podlega każdy, kto ukończył 18 lat; mężczyźni idą do wojska na trzy lata, kobiety – na dwa.

Skutkiem tego chodzi więc sobie po ulicach młodzież w mundurach, z plecakami, z karabinami M-16 czy podobnym sprzętem i jest to naturalny element tutejszego krajobrazu. W Jerozolimie widzieliśmy uroczą scenę – młody chłopak i dziewczyna na romantycznej randce, trzymają się za ręce, rozmawiają cicho, patrzą sobie w oczy… On w mundurze wojskowym i z prawie półtorametrowym karabinem w drugiej ręce, ona – w kamizelce sił policyjnych i z pistoletem maszynowym przy biodrze.

W takich warunkach rozmówki i słowniki faktycznie trzeba trochę dostosować.