Zwiedzający południową Galileę z listą izraelskich parków narodowych w ręku na swoim szlaku napotka na pewno Beit She’an. Drogowskazy zaprowadzą go na niepozorny parking przed jeszcze bardziej niepozornym budyneczkiem zawierającym kasy i okolicznościowy sklepik. Zagubiony turysta, który przed wyjazdem nie zdążył doczytać, z czego słynne są poszczególne miejsca na trasie wycieczki, za bramą witany jest oszałamiającym widokiem ruin całego starożytnego rzymskiego miasta z długą i szeroką główną aleją – Cardo oraz amfiteatrem mogącym pomieścić 7000 widzów.
Zapewne to wstyd nie wiedzieć, że Beit She’an to niegdysiejsze Scythopolis, jedno z miast Dekapolis, ale szczerze mówiąc nie żałuję, bo dzięki tej niewiedzy spotkała mnie chyba najprzyjemniejsza niespodzianka podczas całego pobytu w Izraelu.
Historia tego miasta jest bardzo długa oraz dokładnie i ciekawie opisana w innych miejscach (polska Wikipedia, Jewish Virtual Library, Jewish Magazine), więc pozwolę sobie tym razem na parę refleksji bez kronikarskiego przymusu wymieniania wszystkich atrakcji i historycznych informacji, bo ich ilość w znacznym stopniu przekracza możliwości blogowej notki.
Nie potrafię wyjaśnić uczucia, które ogarnia mnie na widok rzymskich kolumn, mozaiek, czy tylokrotnie juz opisywanych łaźni.
Bardzo poruszająca jest dla mnie świadomość, że dwa tysiące lat temu istniała kultura tak zaawansowana, której zdobycze Europa Środkowa i Zachodnia zupełnie pomijała przez setki lat swojego rozwoju. Ogarnia mnie jakiś dziwny żal na myśl, że kiedy powstawało państwo polskie to świetność Beit She’an była już od ponad 100 lat tylko wspomnieniem. Także na tej ziemi nastąpił całkowity brak ciągłości. Nowi przybysze nie korzystali z budowli postawionych przez ich poprzedników, chyba że w celu zdobycia budulca do swoich nowych i raczej mniej pięknych i zaawansowanych technologicznie konstrukcji. Kolejne fazy cywilizacji dzielił czas, wojny, język i odmienność kulturowa. W przypadku Izraela, także bardzo często – trzęsienia ziemi. I dlatego na kolejne toalety z systemem bieżącej wody odprowadzającej zanieczyszczenia trzeba było dość długo poczekać.
Rekonstrukcja budowli w tym miejscu jest bardzo szczątkowa, ale do pewnego stopnia pozwala wyobrazić sobie jak mogło to kiedyś wyglądać. Szczególnie wart polecenia jest widok ze wzniesienia przylegającego do miasta.
Wspinaczka na wzgórze dostarcza też wielu innych niespodzianek. Ze względu na korzystne położenie od wieków budowano tu osady, a pierwszymi udokumentowanymi władcami tego miejsca byli Egipcjanie, którzy właśnie stąd panowali nad Kanaanitami. Zaskakującą pamiątką po tych czasach jest tablica pokryta egipskimi hieroglifami.
Niestety przed dłuższym rozkoszowaniem się tymi niezwykłymi okolicznościami powstrzymała nas pogoda. Do Izraela zawitała zima, co objawiło się silnym, dość chłodnym wiatrem, który mocno dawał się nam we znaki szczególnie na szczycie wzgórza. Do tego, co chwilę niebo zasnuwało się ciemnymi chmurami i zaczynał padać rzęsisty deszcz. Na szczęście najgorsze opady zaczęły się dopiero, kiedy wyruszyliśmy w drogę powrotną, ale i tak z wielką radością zamieniliśmy malownicze ruiny na zacisznego McDonalda.
1 komentarz
Comments feed for this article
28/01/2010 @ 21:01
A Irlandia podobno jest taka zielona… « ThirdBite – trzeci gryz Tel Awiwu
[…] i po tym północnoeuropejskim przerywniku kontynuowaliśmy naszą podróż w stronę bardziej śródziemnomorskich atrakcji, gdzie pogoda też dawała nam się we znaki, ale przynajmniej architektura nie pozwalała […]